Ten uśmiech, w którym tonę jest mój, lecz jakiś obcy
Wewnątrz cały płonę, wokół sami nałogowcy
Upojony tłum siny w powodzi serotoniny
Jest tylko ona i my, ucieczka od życia, kpiny
O Boże, błagam zatrzymaj ruch Ziemi uff
Niemi ludzie, tu gdzie w brudzie żyją
Teraz płyną chwilą do szczęścia brzegów
W gramach cudu białych śniegów
Bez cierpienia i reguł, nienawistnych oczu szpiegów
Pot spływa po ciałach, ekstazą spływa cała sala
Ja już się nie mieszczę w sobie, ta powłoka jest za mała
Widzę dłonie, twarze, światła, dziwne pejzaże
Nie wiem, ja to świat, świat to ja, nie wiem, tylko marzę
Kto ten czar zna, zna dar zła i wiara w nim zamarzła
Że raz przechylając czarę, rozstanie się z tym nektarem
Pukam do raju bram, oddam Bogu to co mam
Spytam dlaczego tu oddał całą władzę złu
Wzlecę w mydlanej bańce, w nieba krańce
I tam zatańczę, potem rozkroję księżyc niczym pomarańczę
I klasnę głośno, aż spadnie na mnie nieboskłon
By chwycić w ręce gwiazdy, tutaj tak może każdy
Spoglądam nieprzytomnie jak anioł zstępuje po mnie
Bym uleciał na skrzydłach nad szarość, która zbrzydła
Nad świadomość nikłości, bym widział lepiej jutro z rana
Swą wolność woli pojmaną przez szatana
[x2]
Ból budzi ze snu, to koniec fantazji
Przetrzyj oczy bez słów rozdwojonej jaźni
Wywiódł cię z niewoli tej naiwnej wyobraźni
Nad morze czerwone, czerwone od kaźni
Fluoksetyna, pramolan, imipiramina, z kolan wstań kolejny wiraż
Komipramina, oksaflazon, kilogram ołowiu obciąża ciało
Kamień u szyi ciągnie cię na dno, ten czarny dół
Wypełniony smołą, to bagno opływa
Chcąc dusić, trudno się ruszyć, trudno wstać, zrobić coś z sobą
Tym trudniej, że ja nie mogę, a inni mogą
Nie potrafię chcieć, a nawet zmusić się do chcenia
Wystarczy przecież krok by to pozmieniać
Tylko ten krok jest tak bardzo nie do zrobienia
Tianeptyna, sulpiryd, zawieszony w tej cieczy
Bez siły toloksaton, karbamazepina
To jak szatan i jego kpina z nich i nas
On nie zabija lecz pokazuje, wolność jest tak blisko
Ty jej nie zakosztujesz, wystarczy sięgnąć ręką
Rękę masz za ciężką, to przecież łatwe
Lecz emocje jak martwe, więc kto ma podjąć walkę
Wiloksazyna, nomifenzyna i moklobemid
Ile razy zaczynam zaciskam zęby
By znów czuć się pusty, wyprany i zmięty
Bezsilny po raz setny, w kawałkach, w proszku
Jak namiastka, dość już, może rozpuszczę się w alkoholu
Zmieszam i wyleję się znowu, wsiąknę w dywan
Wyschnę i wstanę w całości, nim przeciąg zdmuchnie proszek
A ktoś zdepta pozostałości? a gdzie światło w ciemności?
Jak głęboka jest ta studnia? gdzie dno by się odbić i wyrównać?
Czy spadam wciąż, czy może lecę? nie wiem, może zapytam się tabletek?
[x2]
Ból budzi ze snu, to koniec fantazji
Przetrzyj oczy bez słów rozdwojonej jaźni
Wywiódł cię z niewoli tej naiwnej wyobraźni
Nad morze czerwone, czerwone od kaźni
Wewnątrz cały płonę, wokół sami nałogowcy
Upojony tłum siny w powodzi serotoniny
Jest tylko ona i my, ucieczka od życia, kpiny
O Boże, błagam zatrzymaj ruch Ziemi uff
Niemi ludzie, tu gdzie w brudzie żyją
Teraz płyną chwilą do szczęścia brzegów
W gramach cudu białych śniegów
Bez cierpienia i reguł, nienawistnych oczu szpiegów
Pot spływa po ciałach, ekstazą spływa cała sala
Ja już się nie mieszczę w sobie, ta powłoka jest za mała
Widzę dłonie, twarze, światła, dziwne pejzaże
Nie wiem, ja to świat, świat to ja, nie wiem, tylko marzę
Kto ten czar zna, zna dar zła i wiara w nim zamarzła
Że raz przechylając czarę, rozstanie się z tym nektarem
Pukam do raju bram, oddam Bogu to co mam
Spytam dlaczego tu oddał całą władzę złu
Wzlecę w mydlanej bańce, w nieba krańce
I tam zatańczę, potem rozkroję księżyc niczym pomarańczę
I klasnę głośno, aż spadnie na mnie nieboskłon
By chwycić w ręce gwiazdy, tutaj tak może każdy
Spoglądam nieprzytomnie jak anioł zstępuje po mnie
Bym uleciał na skrzydłach nad szarość, która zbrzydła
Nad świadomość nikłości, bym widział lepiej jutro z rana
Swą wolność woli pojmaną przez szatana
[x2]
Ból budzi ze snu, to koniec fantazji
Przetrzyj oczy bez słów rozdwojonej jaźni
Wywiódł cię z niewoli tej naiwnej wyobraźni
Nad morze czerwone, czerwone od kaźni
Fluoksetyna, pramolan, imipiramina, z kolan wstań kolejny wiraż
Komipramina, oksaflazon, kilogram ołowiu obciąża ciało
Kamień u szyi ciągnie cię na dno, ten czarny dół
Wypełniony smołą, to bagno opływa
Chcąc dusić, trudno się ruszyć, trudno wstać, zrobić coś z sobą
Tym trudniej, że ja nie mogę, a inni mogą
Nie potrafię chcieć, a nawet zmusić się do chcenia
Wystarczy przecież krok by to pozmieniać
Tylko ten krok jest tak bardzo nie do zrobienia
Tianeptyna, sulpiryd, zawieszony w tej cieczy
Bez siły toloksaton, karbamazepina
To jak szatan i jego kpina z nich i nas
On nie zabija lecz pokazuje, wolność jest tak blisko
Ty jej nie zakosztujesz, wystarczy sięgnąć ręką
Rękę masz za ciężką, to przecież łatwe
Lecz emocje jak martwe, więc kto ma podjąć walkę
Wiloksazyna, nomifenzyna i moklobemid
Ile razy zaczynam zaciskam zęby
By znów czuć się pusty, wyprany i zmięty
Bezsilny po raz setny, w kawałkach, w proszku
Jak namiastka, dość już, może rozpuszczę się w alkoholu
Zmieszam i wyleję się znowu, wsiąknę w dywan
Wyschnę i wstanę w całości, nim przeciąg zdmuchnie proszek
A ktoś zdepta pozostałości? a gdzie światło w ciemności?
Jak głęboka jest ta studnia? gdzie dno by się odbić i wyrównać?
Czy spadam wciąż, czy może lecę? nie wiem, może zapytam się tabletek?
[x2]
Ból budzi ze snu, to koniec fantazji
Przetrzyj oczy bez słów rozdwojonej jaźni
Wywiódł cię z niewoli tej naiwnej wyobraźni
Nad morze czerwone, czerwone od kaźni