W głębokim cieniu, w szeptów toni,
W tych knajpkach gdzie się z fusów wróży,
Podawał jej zamkniętą w dłoni
Pod blatem stołu główkę róży.
Nie różę, ale główkę samą,
Płonący pąk co parzył dłonie,
Jakby ogrodów przyszłych anons
I niby żartem mówił do niej:
Musiałem róży urwać łeb,
Niech go nie nosi zbyt wysoko.
By nas omijał spojrzeń lep,
Złe oko.
Albowiem tak im się zdarzyło,
Że pośród codzienności zgrzytu
Zapadli na spóźnioną miłość,
Z tych co nie mają prawa bytu.
I chociaż była jak aksamit,
Nosiła w sobie śmierci znamię.
Choć odmawiały pod stołami
Łebki od róży swój różaniec.
Bo trzeba róży urwać łeb,
Niech go nie nosi zbyt wysoko.
By nas omijał spojrzeń lep,
Złe oko.
Lecz już wiedzieli, że to chwila,
Że się nad nimi niebo chmurzy.
Bo w tym rozumu było tyle,
Ile się mieści w łebku róży.
W końcu w banalnej kawiarence
Padło banalnie, ale dzielne:
Wybacz Kochany, nigdy więcej.
Ta róża to są same ciernie.
Więc trzeba róży urwać łeb,
Niech się z nim nie pcha gdzieś do nieba.
Wbrew sobie, sercom naszym wbrew,
Bo tak trzeba...
W tych knajpkach gdzie się z fusów wróży,
Podawał jej zamkniętą w dłoni
Pod blatem stołu główkę róży.
Nie różę, ale główkę samą,
Płonący pąk co parzył dłonie,
Jakby ogrodów przyszłych anons
I niby żartem mówił do niej:
Musiałem róży urwać łeb,
Niech go nie nosi zbyt wysoko.
By nas omijał spojrzeń lep,
Złe oko.
Albowiem tak im się zdarzyło,
Że pośród codzienności zgrzytu
Zapadli na spóźnioną miłość,
Z tych co nie mają prawa bytu.
I chociaż była jak aksamit,
Nosiła w sobie śmierci znamię.
Choć odmawiały pod stołami
Łebki od róży swój różaniec.
Bo trzeba róży urwać łeb,
Niech go nie nosi zbyt wysoko.
By nas omijał spojrzeń lep,
Złe oko.
Lecz już wiedzieli, że to chwila,
Że się nad nimi niebo chmurzy.
Bo w tym rozumu było tyle,
Ile się mieści w łebku róży.
W końcu w banalnej kawiarence
Padło banalnie, ale dzielne:
Wybacz Kochany, nigdy więcej.
Ta róża to są same ciernie.
Więc trzeba róży urwać łeb,
Niech się z nim nie pcha gdzieś do nieba.
Wbrew sobie, sercom naszym wbrew,
Bo tak trzeba...